czwartek, 25 czerwca 2015

Guguły - Wioletta Grzegorzewska (Wydawnictwo Czarne - Poza serią)



Jakiś czas temu pogodziłam się z faktem, że książki dla mnie to zazwyczaj okno na świat, a nie na własne podwórko. W książkach jest Londyn, Paryż, Warszawa, Kapsztad, czy Sydney, ale nie Będzin, Sosnowiec, czy Dąbrowa Górnicza, czyli miasta, w których dane było mi do tej pory mieszkać. Nikt nie będzie pisał o lasach koło Siewierza ani o elektrowni Łagisza, no bo i po co? Nawet jeśli ktoś coś kiedyś napisze, to z pewnością książka pozostanie w zaklętym kręgu lokalnej kultury, jak choćby i „Korzeniec” prof. Zbigniewa Białasa (skądinąd książka bardzo wartościowa). Jakież było więc moje zdziwienie gdy podczas lektury „Guguł” Wioletty Grzegorzewskiej natknęłam się nie raz, nie dwa, i nie trzy razy na znajome mi miejsca i zwyczaje! Sięgnięcie w ciemno po drugą pozycję z listy książek nominowanych do tegorocznej Nagrody Nike okazało się kolejnym strzałem w dziesiątkę.

„Guguły”, zbiór autobiograficznych wspomnień i impresji z dzieciństwa małej Wiolki, spędzonego w czasach PRL-u w położonej na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej małej wsi Hektary, to prozatorski debiut autorki, do tej pory sprawdzającej się jako poetka (w jej dorobku znalazły się m.in. tomiki wierszy: Wyobraźnia kontrolowana, Parantele, Orinoko, czy Inne obroty). Z okładki dowiadujemy się, że ta na wpół baśniowa opowieść „smakuje jak cierpkie guguły”, czyli niedojrzałe owoce, które w jednym z opowiadań nabierają niemal metafizycznego znaczenia. Jak dla mnie jednak prawdziwym smakiem tej niewielkiej objętościowo książeczki to kartoflane pieczonki z ogniska i obwarzanki z odpustu, a jej zapachem smród wyprawianych przez ojca zwierząt, polna droga w upalne popołudnie i pachnąca słońcem pierzyna wystawiana na dzień za okno. „Guguły” to poetycki album ze zdjęciami, w którym znajdziemy migawki z życia: szkolne absurdy, politykę przyjaźni z podwórka, rodzinne tragedie, zaskakującą w swej prostocie erotykę i zatrważająco zwyczajne spotkania z potworami w ludzkim przebraniu.

Grzegorzewska oczarowała mnie i wprawiła w stan absolutnej czytelniczej satysfakcji. Plastyczny styl w połączeniu z bardzo przyziemnym stosunkiem do życia stworzył niesamowicie prawdziwy i uniwersalny obraz dzieciństwa, który przemówił do mnie w moim własnym języku, choć dorastałam w zupełnie innej Polsce niż autorka. Dzielące nas kilkanaście lat jest niczym wobec wspólnoty dziecięcych odczuć i doświadczeń, które Grzegorzewska umiejętnie odsącza od materii codzienności. Ze stron bije ciepło parnego wakacyjnego dnia; duchota nostalgii za Polską, która minęła, za dzieciństwem bez dostępu do Internetu, za włóczeniem się po polach w poszukiwaniu inspiracji do zabawy. Urzeka również sposób przedstawienia świata, w którym żyje bohaterka.  Polityka wkrada się do życia Wiolki niepostrzeżenie, za sprawą przezabawnych perypetii niezamierzenie obrazoburczego obrazku „Moja Moskwa”, czy też przez poglądy ojca, ale jest jakby za mgłą i nie zaprząta jej głowy. O wiele bardziej interesują ją chrabąszcze, kolekcjonowane pudełka od zapałek, czy zbieranie złomu na konkurs do szkoły. Ale to właśnie ta strategia ukazuje PRL na peryferiach, rozmyty, otaczający życie niewidzialnym kokonem niezrozumiałych, ale zinternalizowanych nakazów i zakazów. 

Lecz to nie PRL jest kwintesencją książki, ale właśnie te guguły, czyli życie jakim jest – niedojrzałym, niedorosłym, ale przedwcześnie gnijącym. To świadomość, że bez względu na metrykę, wewnątrz każdy z nas jest tym samym niegotowym owocem, którym był w dzieciństwie; świadomość, że wyczekiwana dorosłość jest tylko mitem, który musimy odrzucić by odnaleźć się w świecie pełnym dziecinady. Autorka przekazuje tę prawdę w sposób prosty, ale dosadny, jak poparzenie pokrzywami czy zacięcie kartką z zeszytu. Po książce zostają łzy, cierpkie jak te guguły, ale odświeżające jak letni deszcz po gorącym dniu. Czyta się z dekadencką przyjemnością, słowa płyną po papierze jakby pchane przez wiatr, a elementy dla mnie lokalne, oswojone, dopełniają tylko doskonałości. Jedyną chyba wadą jest to, że książka jest za krótka. Jak dzieciństwo.

Ocena: 9/10

wtorek, 19 maja 2015

Sońka - Ignacy Karpowicz (Wydawnictwo Literackie, 2014)



Kilka dni temu ogłoszono tegoroczne nominacje do nagrody Nike, a ja ze zgrozą (ale bez zaskoczenia) zdałam sobie sprawę z tego, że nie czytałam ani jednej z nominowanych książek. Ba, z wyróżnionych autorów znam (znaczy czytałam cokolwiek z ich dorobku) raptem trzech, aliteracyjnie i alfabetycznie  - Tokarczuk, Tulli i Twardocha. Tokarczuk poprawnie doceniam, ale nie pałam do jej twórczości miłością, Tulli mnie bardzo znudziła, a Twardoch rozbawił prawie do łez męską pretensjonalnością Wiecznego Grunwaldu. Mimo to stwierdziłam, że skoro i tak mam poszerzać wiedzę na temat polskiej literatury, to mogę to równie dobrze robić w sposób uporządkowany i usankcjonowany i sięgnąć po pozycję z listy nominowanych do najważniejszej literackiej nagrody w Polsce. Padło na Karpowicza.

Sońka to z pozoru prosta historia - na podlaskiej wsi stara kobieta spotyka na swej drodze młodego mężczyznę z Warszawy, któremu postanawia opowiedzieć o swoim  wojennym romansie z oficerem SS. Ta nieskomplikowana, ale nietuzinkowa opowieść w połączeniu z niezwykle plastycznym stylem Karpowicza wystarczyłaby zapewne za rekomendację, ale to ten element dodatkowy, niespodziewany, czyni tę książkę wybitną. Otóż relacja tytułowej Sońki i Igora, wziętego reżysera i literata powracającego ze stolicy w swe rodzinne strony, daleko wykracza poza schemat słuchana-słuchający. Postępująca narracja rzuca na postacie czar, przenosi ciężar wieku z jednej na drugą, wygładzając zmarszczki na twarzy Soni i garbiąc ramiona Igora. Opowieść łączy ich i dzieli; opowiadając, Sonia przygotowuje się do śmierci, czyniąc z Igora swego ostatniego powiernika; słuchając, Igor adaptuje historię Soni na spektakl, wynaturza jej zwyczajność na potrzeby teatru.

To właśnie to bezkarne, bezwstydne zawłaszczenie najbardziej przykuło moją uwagę. Karpowicz w sposób bardzo udany przeplata elementy Soninej opowieści z jej teatralnym przeinaczeniem; opisuje spektakl, aktorów, używa tekstu dramatycznego i didaskaliów, które wybijają z rytmu i podkreślają sztuczność spektaklu i wyrafinowanie z jakim Igor podchodzi do powierzonego mu sekretu. Uczucia Soni interesują go na tyle, na ile jest w stanie czerpać z nich inspirację. Nie robi tego jednak z nieżyczliwości czy braku empatii, jest po prostu narzędziem w rękach kultury, która zmuszona jest przeistaczać doświadczenie w tekst. Postawiony w opozycji do Soni, dla której opowieść jest spowiedzią i oczyszczeniem, wypada nienajlepiej jako ten, któremu historia ta przyniesie sławę i uznanie. Przeciwstawiając sobie te dwie postaci, przygarbioną doświadczeniem Sonię, która odnajduje wybawienie w śmierci, i młodego „królewicza”, postarzonego brzemieniem przekazanej mu narracji, autor sugeruje ciekawe pytanie – jak i czy powinno się pisać jeszcze o drugiej wojnie światowej?

Przy lekturze Sońki powróciłam do rozmyślań nad literaturą i drugą wojną światową, która to sprawa kiedyś mnie zajmowała. Będąc w Kanadzie miałam okazję wziąć udział w kilku zajęciach na University of British Columbia, gdzie zaciekawiła mnie jedna zależność. Jeśli nie były to zajęcia stricte o literaturze mniejszościowej, która w Kanadzie, kraju imigrantów, powinna interesować najbardziej, dyskusja przeważnie schodziła na tory nawiązań do drugiej wojny światowej i do Holocaustu. Dla Kanadyjczyków był to temat rzeka, zawsze traktowany z najwyższym szacunkiem i czcią. Wtedy bardzo mnie to uderzyło, że zamiast skupić literacką uwagę na rozliczeniu się ze swoim obliczem wojny i choćby z internowaniem obywateli pochodzenia japońskiego, to wciąż roztrząsają Holocaust. Co sprawia, że druga wojna światowa to temat wciąż tak chodliwy? Czy nie wszystko już zostało napisane? Co jest powodem tego, że autorzy dwoją się i troją, żeby opisać okrucieństwo wojny w inny sposób, w innej formie, z innego punktu widzenia? Strzała czasu Martina Amisa bawiła się formą, pokazując historię do tyłu; Yann Martel, komentując skąd czerpał inspirację do napisania Beatrycze i Wergilego, stwierdził, że nadszedł wreszcie czas aby napisać powieść o Holocauście w formie alegorii. 

Karpowicz w Sońce robi coś podobnego – patrzy na temat świeżo, oczami niesztampowych postaci, kontrastując prostą, zakochaną w Niemcu wieśniaczkę z obytym młodym literatem, dla którego wojna to tylko lekcja w podręczniku do historii. Oba obrazy przenikają się, czerpią jeden z drugiego – Igor inspirując się historią Soni niejako dopełnia ją swoim własnym wyobrażeniem, nadając jej kształt, ale też zniekształcając. Autor subtelnie zwraca uwagę czytelnika na kwestie moralne tej zależności – czy Igor ma prawo wykorzystać życie Soni jako materiał dla swojego spektaklu? Tym pytaniem Karpowicz nadaje powieści ton metatekstualny, jakby pytał sam siebie, czy powinienem? Nie otrzymujemy jednak na to pytanie odpowiedzi, pytanie zawisa w próżni, lekko zabarwione pogardą dla Igora. Być może nie ma na to pytanie żadnej odpowiedzi, lub nawet pytanie jest nie na miejscu. Życie w końcu jest narracją. Przybranie własnego życia w słowa pomaga Soni przepracować swoje uczucia; ta sama historia w rękach Igora staje się inspiracją dla innych. Dlatego nie mogę potępić Igora, choć pytanie Karpowicza nie przestaje mnie nurtować.

Ale Sońka to nie tylko powieść z Pytaniem, ale przede wszystkim wzruszająca opowieść starej kobiety z Podlasia, opowieść o miłości zakazanej a jednak bez barier, o miłości bezwarunkowej, w końcu opowieść o wsi, o jej ograniczeniach, podłościach i nikczemnościach. To także historia powrotu do korzeni i wypartej tożsamości, historia przemiany Ignacego w Igora i Igora w dawnego Ignacego, przejście chłopca ze wsi w wielkomiejskiego inteligenta i z powrotem. I wreszcie, to powieść o Podlasiu i Białorusi, o języku „po prostu”, zanim stał się „obcym”, „białoruskim”. To książka solidna, pięknie napisana, do przeczytania jednym haustem. To polska książka o wojnie inaczej, z pomysłem, z pstryczkiem w nos, pokazująca, że jednak można pisać bez patosu i bez umartwiania się. Wcale nie dziwię się więc, że została nominowana do Nike. Nie mogłam chyba lepiej trafić na początku mojej drogi w polską literaturę – naprawdę nie spodziewałam się czegoś aż tak dobrego.

Ocena: 9/10

niedziela, 10 maja 2015

Anglistka przed polską półką



Zmorą każdego chyba „neofilologa” jest stopniowo tracona umiejętność porozumiewania się w języku ojczystym. Umysł powoli przestawia się na obcą składnię i używa nieswoich metafor; zazwyczaj ciężko jest też uciec przed pułapką wtrąceń – wcześniej czy później okazuje się, że nie jesteś w stanie powiedzieć kilku zdań bez użycia słowa w innym języku. Dochodzi do takich paradoksów, że zapominasz polskich słów i zacinasz się w rozmowie, mając w głowie angielski, francuski, niemiecki odpowiednik, a ni cholery nie mogąc się wypowiedzieć we własnym języku. Jest to sytuacja cokolwiek kłopotliwa podczas przymusowych zajęć z tłumaczenia – nagle uświadamiasz sobie, że znasz język obcy lepiej niż ojczysty.

U mnie ten stan trwa nieprzerwanie od bez mała trzynastu lat, kiedy to po raz pierwszy sięgnęłam po książkę po angielsku. Była to kupiona w Empiku trzecia część Harry’ego Pottera, którą czytałam ze średnim zrozumieniem przez następne pół roku. Z fanfikami do tegoż poszło mi już łatwiej, a reszta, jak to się mówi po angielsku, jest historią. Od tamtego czasu dziennie pochłaniałam tysiące słów po angielsku i prawie nic po polsku, co fantastycznie wpłynęło na moją znajomość tego pierwszego i było zgubą dla moich umiejętności posługiwania się tym drugim. Z czasem moje nieśmiałe próby literackie wyemigrowały na angielskie wrzosowiska, a w końcu ten los podzieliła nawet ostatnia ostoja mojej językowej polskości – mój pamiętnik – ponieważ uznałam, że łatwiej mi wyrazić myśli po angielsku. Nie muszę mówić jak bardzo odbiło się to na mojej maturze z języka polskiego, ani na ocenach z tłumaczenia na studiach.  

Teraz, jako absolwentka, nie muszę na akord czytać Steinbecka ani Virginii Woolf – nadszedł więc czas aby poszerzyć horyzonty o własne poletko i rozeznać się w tym cóż tu jest ciekawego do czytania. To też dobry czas na to, żeby wyzbyć się strachu przed pisaniem po polsku, który nęka mnie od dziesięciu lat. Blog ten ma być platformą gdzie będę mogła zaadresować dwie powyższe kwestie, stąd ograniczenie do polskich autorów. Nie zamierzam udawać eksperta  - będzie to raczej swobodna przechadzka z polską książką pod pachą. Zobaczmy więc co tam da się zdjąć z tej polskiej półki...