Jakiś czas temu pogodziłam się z faktem, że książki dla mnie to zazwyczaj
okno na świat, a nie na własne podwórko. W książkach jest Londyn, Paryż,
Warszawa, Kapsztad, czy Sydney, ale nie Będzin, Sosnowiec, czy Dąbrowa
Górnicza, czyli miasta, w których dane było mi do tej pory mieszkać. Nikt nie
będzie pisał o lasach koło Siewierza ani o elektrowni Łagisza, no bo i po co?
Nawet jeśli ktoś coś kiedyś napisze, to z pewnością książka pozostanie w
zaklętym kręgu lokalnej kultury, jak choćby i „Korzeniec” prof. Zbigniewa
Białasa (skądinąd książka bardzo wartościowa). Jakież było więc moje zdziwienie
gdy podczas lektury „Guguł” Wioletty Grzegorzewskiej natknęłam się nie raz, nie
dwa, i nie trzy razy na znajome mi miejsca i zwyczaje! Sięgnięcie w ciemno po
drugą pozycję z listy książek nominowanych do tegorocznej Nagrody Nike okazało
się kolejnym strzałem w dziesiątkę.
„Guguły”, zbiór autobiograficznych wspomnień i impresji z dzieciństwa małej
Wiolki, spędzonego w czasach PRL-u w położonej na Jurze
Krakowsko-Częstochowskiej małej wsi Hektary, to prozatorski debiut autorki, do tej pory sprawdzającej się jako poetka (w jej dorobku znalazły się m.in. tomiki
wierszy: Wyobraźnia kontrolowana, Parantele, Orinoko, czy Inne
obroty). Z okładki dowiadujemy
się, że ta na wpół baśniowa opowieść „smakuje jak cierpkie guguły”, czyli
niedojrzałe owoce, które w jednym z opowiadań nabierają niemal metafizycznego
znaczenia. Jak dla mnie jednak prawdziwym smakiem tej niewielkiej objętościowo
książeczki to kartoflane pieczonki z ogniska i obwarzanki z odpustu, a jej
zapachem smród wyprawianych przez ojca zwierząt, polna droga w upalne
popołudnie i pachnąca słońcem pierzyna wystawiana na dzień za okno. „Guguły” to
poetycki album ze zdjęciami, w którym znajdziemy migawki z życia: szkolne absurdy,
politykę przyjaźni z podwórka, rodzinne tragedie, zaskakującą w swej prostocie
erotykę i zatrważająco zwyczajne spotkania z potworami w ludzkim przebraniu.
Grzegorzewska oczarowała mnie i wprawiła w stan absolutnej czytelniczej
satysfakcji. Plastyczny styl w połączeniu z bardzo przyziemnym stosunkiem do
życia stworzył niesamowicie prawdziwy i uniwersalny obraz dzieciństwa, który
przemówił do mnie w moim własnym języku, choć dorastałam w zupełnie innej Polsce
niż autorka. Dzielące nas kilkanaście lat jest niczym wobec wspólnoty
dziecięcych odczuć i doświadczeń, które Grzegorzewska umiejętnie odsącza od
materii codzienności. Ze stron bije ciepło parnego wakacyjnego dnia; duchota
nostalgii za Polską, która minęła, za dzieciństwem bez dostępu do Internetu, za
włóczeniem się po polach w poszukiwaniu inspiracji do zabawy. Urzeka również
sposób przedstawienia świata, w którym żyje bohaterka. Polityka wkrada się do życia Wiolki
niepostrzeżenie, za sprawą przezabawnych perypetii niezamierzenie
obrazoburczego obrazku „Moja Moskwa”, czy też przez poglądy ojca, ale jest
jakby za mgłą i nie zaprząta jej głowy. O wiele bardziej interesują ją
chrabąszcze, kolekcjonowane pudełka od zapałek, czy zbieranie złomu na konkurs
do szkoły. Ale to właśnie ta strategia ukazuje PRL na peryferiach, rozmyty,
otaczający życie niewidzialnym kokonem niezrozumiałych, ale zinternalizowanych
nakazów i zakazów.
Lecz to nie PRL jest kwintesencją książki, ale właśnie te guguły, czyli
życie jakim jest – niedojrzałym, niedorosłym, ale przedwcześnie gnijącym. To
świadomość, że bez względu na metrykę, wewnątrz każdy z nas jest tym samym niegotowym
owocem, którym był w dzieciństwie; świadomość, że wyczekiwana dorosłość jest tylko
mitem, który musimy odrzucić by odnaleźć się w świecie pełnym dziecinady. Autorka
przekazuje tę prawdę w sposób prosty, ale dosadny, jak poparzenie pokrzywami
czy zacięcie kartką z zeszytu. Po książce zostają łzy, cierpkie jak te guguły,
ale odświeżające jak letni deszcz po gorącym dniu. Czyta się z dekadencką przyjemnością, słowa płyną po papierze jakby pchane przez wiatr, a elementy dla mnie lokalne, oswojone, dopełniają tylko doskonałości. Jedyną chyba wadą jest to, że
książka jest za krótka. Jak dzieciństwo.
Ocena: 9/10